Zbyszek Piotrowicz napisał kolejną książkę, ale tym razem o sobie, o swoim świecie, o swoim pokoleniu, o postrzeganiu ludzi i wydarzeń, o tym, jak patrzy, jak czuje, o tym, że wszystko jest ważne, o pamięci, o przyjaciołach, o podróżach, no i o górach, o swoim czasie.
Każdy obyty z literaturą górską przytaknie zapewne stwierdzeniu, iż nienatrętne opowiadanie przyciszonym głosem o tym, co piękne, co wzrusza, co nas odmienia, jest rzadkością. Piotrowiczowi udaje się uniknąć tandetnego patosu. A jest to pułapka, w którą łatwo wpaść; szczególnie w przypadku, gdy podejmuje się próbę opisania czegoś ważnego. Książka jest bezpretensjonalna i zdecydowanie nie należy do - bardzo popularnego w literaturze górskiej - nurtu "prozy narcystycznej". Oczywiście nie da się ze wszystkiego żartować i autor doskonale wie o tym, lecz równocześnie puszcza oko do czytelnika, któremu uśmiech nie zniknie z twarzy zapewne aż do ostatnich wersów lektury. Niewątpliwie jest to zaleta rzemiosła Piotrowicza. Pozwala ona na uruchomienie tajemnego porozumienia, swoistego kodu na linii pisarz - czytelnik. Nie przekreśla to wszakże dostępu tym, którzy kodu nie posiedli. Zarówno dla tych, którzy znają kod, jak i dla tych, którym jest on obcy, książka jest jak otwarta brama, zachęcająca do tego, by wejść do środka. Dlaczego zachęcająca? Jakże nie wejść, jeśli rozpoznajemy, jeśli czujemy, patrzymy i smakujemy tak samo, jak ten, który opowiada? A zatem jedni "tylko" przeczytają, inni poczują wraz z zapachami, widokami, smakami, powiewem wiatru i szorstkością skały. Autor posiada to wspaniałe poczucie humoru, które wzbudzi empatię nawet w najbardziej opornych.
Kto z nas nie włóczył się po Bieszczadach, Karkonoszach, Tatrach, kogo nie ciągną odmienne kulturowo części Europy i świata takie, jak Bałkany czy Tybet, kto nie chciałby skonfrontować Alp z ogromem gór Pamiru czy himalajską potęgą? Kto będąc tam, nie poczuł oddechu przestrzeni, niepokoju istnienia, kto się nie uzależnił? Zbyszek pisze o tym w sposób osobisty, a jednak jego wspomnienia nie zmieniają się w egotyczne postękiwania - udowadnia, że pisanie o przeżywaniu życia w sposób poruszający, a zarazem normalny jest możliwe, że jedno nie wyklucza drugiego.
Czasem wystarczy zdanie, jakieś pojedyncze określenie, by silne wrażenia z lektury brzmiały jeszcze długo - jak akord. Bywają spostrzeżenia, które wyraźną kreską podsumowują, naznaczają całe rozdziały. Nie ma też mowy o nudzie - bohater na wskroś pozytywny, a narrator wszechwiedzący nie leżą w zainteresowaniach autora.
"Moje PaGóry" zawierają szereg zdjęć z prywatnej kolekcji autora. Może tylko trochę żal, że zabrakło kolorowej wkładki fotograficznej, do której wydawca przyzwyczaił nas za sprawą książek Anny Czerwińskiej z serii "GórFanka". Obfitość fotografii mogłaby wynagrodzić ten brak, niestety ich reprodukcje są marnej jakości, co można uznać za jedyną wadę pozycji.
Dochodząc do końca ksiązki, miałam to dziwne, znane chyba wszystkim wrażenie, które pojawia się, gdy czytamy coś dobrego: z jednej strony chcę już poznać finał, a z drugiej - żal mi tego, iż niebawem wyjdę ze świata, w który wniknęłam z taką przyjemnością. Dlaczego? Bo doświadczanie innego świata sprawia, że zachodzą w nas zmiany, o które byśmy się nie podejrzewali, a to, co do tej pory tylko lubiliśmy, doceniamy ze spotęgowaną siłą. Zdarzają się w życiu piękne chwile, te, w których nasze marzenia konkretyzują się i to niewyrażalne wcześniej "coś" zyskuje na autentyczności. To tak, jakby odkryć esencję życia w nagłym błysku. To tak, jakby czytając, zrozumieć, że obcujemy z czymś autentycznym, prawdziwym.
Źródło: goryonline.com